Kiddo

Kiddo
w drodze....

niedziela, 23 lipca 2017

Francuska ósemka w odsłonach kilku - 1 - Vercors

W 1703 roku Massachusetts Bay Colony oferowało 60$ za indiański skalp. W 1756 Gubernator Pensylwanii Morris, w akcie wypowiedzenia wojny plemieniu Delaware, oferował 130 Pieces of Eight czyli hiszpańskich dolarów, za skalp każdego indianina powyżej dwunastego roku życia i 50 za skalp indianki. Podobnie postępował rząd meksykański w latach 1835-1880 nie mogąc zapewnić odpowiedniej ochrony swoim obywatelom przed napadami Apaczów i Komanczów. Jednak od czasu kiedy zapanowała poprawność polityczna indianie ( podobnie jak murzyni ) stali się dobrzy już przez sam fakt bycia indianami ( w przeciwieństwie do białych, którzy są zli z definicji ) i zajęli miejsce na półkach obok pluszowych misiów. Zwyczaj skalpowania, znany od czasów starożytnej Grecji zaginął a przecież należy dbać o tradycję...No więc ja mam taką inicjatywę : 100$ za skalp rowerzysty. Tych wszystkich niedoszłych Szurkowskich i Armstrongów co w kolorowych wdziankach, jak gdyby właśnie ruszali na Tour de France albo inny Wyścig Pokoju, pedałują na każdej drodze w górach, oczywiście środkiem, i uważają się za moralnie wyższych od całej reszty. Do tego posilają się musli albo innym żarciem dla gryzoni, popijając to wszystko przynajmniej Bling H2O a wieczorami dyskutują o tym jak zapobiegać zmianom klimatu. Głosują na Zielonych albo innych oszołomów, którzy chcą zmusić innych aby żyli tak jak Oni uważają za stosowne no i oczywiście są za wprowadzeniem ograniczenia prędkości w miastach do 30km/h.Tak, uważam że 100$ to dobra cena. Tak się w tym roku złożyło, że moja trasa po Francji obfitowała w takich pedałujących w Durexach i gdyby moja inicjatywa została wcześniej wprowadzona w życie cała wyprawa by się z nadwyżką zwróciła...Tak to mniej więcej wyglądało

Przed urlopem biorę jeszcze jeden dzień wolny aby się w spokoju spakować, zatankować itd. Kiddo
jest gotowa na kolejne przygody,


pogoda na nastepny dzień też zapowiada się zachęcająco


więc już się nie mogę doczekać chwili wyjazdu. Następnego dnia, wbrew zapowiedziom o nadchodzącym końcu świata świeci słońce więc bez większych przygód docieram na kemping w Quingey. Tradycyjnie już jest to pierwszy przystanek we Francji. Kaczuchy nadal trzymają wszystko w łapkach i ledwo się tylko rozłożyłem a już zjawiają się pierwsi goście na małe co nieco.


Samo Quingey ma niewiele do zaoferowania. Chez Marie gdzie dają dobre steki, pizzeria i kebab. I to wszystko. Marie niestety dzisiaj już nic do jedzenia nie serwuje więc zadowalam się pizzą a potem zmykam na kemping bo moje nadzieje na to, że prognoza pogody się nie sprawdzi okazują się nieuzasadnione...


Łagodny deszczyk przechodzi w całonocną burzę ale dla mojego namiotu z Decathlonu za 40 Euro to nic wielkiego.
Następnego dnia jest już o tyle lepiej, że nie pada


ale kiedy docieram do Cognin les Gorges u podnóży masywu Vercors gdzie mam odbić na jedną z bardziej znanych dróg w tym regionie D22 całośc nie wygląda zachęcająco


Okazuje się na szczęście, że nie jest tak zle a droga prowadząca przez dolinę rzeki Nant faktycznie warta była odwiedzin.




Docieram do Pont-en-Royans


które jest całkiem sympatyczne i ma równie sympatyczny kemping, na którym biwakowałem w zeszłym roku, ale trochę za daleko od centrum a chciałbym wieczorem coś przekąsić, poprawić pastis...Postanawiam więc jechać do położonego kilka kilometrów dalej Saint Nazaire en Royans. Niestety po drodze spotyka mnie niemiła przygoda. Roboty drogowe, na jednym pasie zerwany asfalt na drugim już wylewają nowy. Ruch regulowany więc czekam cierpliwie z innymi na zielone światło. Przejeżdżam powolutku przez odcinek robót no i dodaję gazu...Koło głowy zaczynają mi przelatywać małe i duże kawałki asfaltu. Niektóre całkiem duże...Trwa to ładnych kilkaset metrów. W pierwszej chwili nie wiem co się dzieje no ale nietrudno się domyśleć. Zatrzymuję się przy pierwszej okazji. Cała przednia opona zaklejona swieżutkim asfaltem a i Kiddo cała oblepiona mniejszymi i większymi kawałkami czarnej plasteliny. Wydłubuję patyczkiem co się da...Docieram do Saint Nazaire en Royans


i na kempingu


kontynuuję zabawę przy okazji czyszcząc benzyną co się da. Wściekły i umordowany ruszam wieczorem do miasteczka coś przekąsić. Trafiam na bretońską restauracje gdzie serwują tylko jedną potrawę za to w stu odmianach. Crepes.


Na deser udaję się do czegoś co wygląda na Alamo miejscowych alkoholików jako, że jest to ostatnia otwarta knajpa w miasteczku a za wiele i tak ich tu nie ma. Dokładnie to czego szukam.


 Pogoda trochę mało obiecująca


ale jeden pastis nie zaszkodzi. Z jednego zrobiły się trzy, no może cztery, zaczyna padać ulewny deszcz tak, że na kemping docieram zupełnie przemoczony.
Po porannej kawie ruszam zwiedzać Vercors. Przejeżdżam przez Saint-Jean-en-Royans i wpadam na D76 czyli Combe Laval






Zaraz za Combe Laval welcome my son, welcome to the


a potem to już raz w lewo raz w prawo. Jak mnie akurat najdzie.




Następnego dnia to samo i jeszcze trochę.

















Wspaniałe, kręte drogi na których właściwie nie ma żadnego ruchu. Nawet rowerzystów było mało za to prawie wszędzie wysypane takie drobne kamyczki. Już na prostej jest to problem no a w zakręt to tylko bardzo ostrożnie.
Do Saint Nazaire en Royans wracam niestety zbyt pózno aby zwiedzić akwedukt.


Jest pizzeria ale tylko na wynos więc zasiadam na tarasie zamkniętej restauracji. Na szczęście jest daszek bo zaczyna popadywać. No a na zakończenie dnia trzeba jeszcze wpaść na szklaneczkę pastis. No może były dwie. Po drodze nawiązuję jeszcze nową znajomość


i to by było na tyle. Jutro Luberon czyli Prowansja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz